Obserwatorzy

poniedziałek, 28 września 2015

Rozdział 2 - Zaginione Społeczeństwo

Nigdy nie sądziłem, że samotność może być tak irytująca.

Mijały dni, tygodnie. Ludzkość bardzo szybko zdała sobie sprawę z tego, co wydarzyło się w masowej skali - trafiali się niedowiarkowie, jednak ich wątpliwości szybko zostały rozwiane poprzez natychmiastową egzekucję ze strony maszyn. Pamiętacie, kiedy opowiadałem wam moment swojej bohaterskiej ucieczki z mieszkania? Jak to mądry ja, sumienie chwyciło mnie za gardło i wróciłem do miasta, rzecz jasna po jakimś czasie, góra dwóch dniach.
Aglomeracja nie wyglądała już tak, jak 48 godzin temu - wszędzie walał się gruz, asfalt był nieco spękany, a domki jednorodzinne czy też bloki były całkowicie opustoszałe. Zagryzłem mocno szczękę, czując ściskający ból wewnątrz mojej klatki piersiowej. Nie wiem czemu, ale miałem ochotę się rozpłakać, właśnie w tym momencie, kiedy siedziałem na swoim pojeździe jednośladowym. Najdziwniejsze było to, że nigdzie nie mogłem dostrzec zwłok jakiegokolwiek człowieka zamieszkującego ten teren. Moja obserwacja terenu nie trwała zbyt długo, ponieważ po jakiejś minucie usłyszałem za sobą jakiś szelest, a później trzask. Każdy mięsień w moim ciele spiął się, innymi słowy - byłem gotowy do ewentualnej ucieczki z zagrożonego miejsca. Gwałtownie odwróciłem się do tyłu, jednak… Za mną nie pojawiło się nic niepokojącego. Był to tylko jakiś cholerny gawron, który postanowił zrzucić klapę metalowego kosza na podłoże, przy okazji przyprawiając mnie o zawał serca.
-Mała cholero… - syknąłem po cichu, w końcu takie gadanie do siebie w pewien sposób mi pomagało. - Jeżeli ktoś nagrałby to na YouTube, zgarnąłby chyba z tysiące subskrypcji za przestraszenie mojej osoby, jeez.
Ptaszysko odleciało z łopotem skrzydeł tak szybko, jak się pojawiło. Znowu byłem tylko sam ze sobą. Nie miałem jednak zamiaru długo przebywać w tym miejscu - przyodziałem na swą głowę czarny kask, który chronił nie tylko moją łepetynę przed urazami mechanicznymi, ale także oczy przed wiatrem spowodowanego prędkością poruszania się maszyną. Po osiedlu rozległ się pisk opon - ruszyłem w dalszą wędrówkę, cel: sam środek miasta. W końcu musiałem zbadać, o co dokładnie biega. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że wszyscy ludzie wyparowali od tak, a po złych i okrutnych maszynach nie było ani śladu.
Centrum wyglądało już nieco mroczniej. Nieprzyjemna poświata jak i unoszący się w powietrzu kurz przyprawiały o ciarki. Odstawiłem czerwony motocykl przy jednym z większych budynków z powybijanymi szybami i prawie wyrwanymi drzwiami, które trzymały się tylko na jednym zawiasie. Stwierdziłem, że tutaj mogę stworzyć sobie coś na wzór punktu bezpieczeństwa. W razie czego, będę wiedział gdzie wracać w razie jakiegokolwiek zagrożenia. Jeszcze raz omiotłem wyczulonym spojrzeniem najbliższe otoczenie. Dobra, czysto - pomyślałem, ruszając zaraz przed siebie. Jeżeli kiedykolwiek graliście w jakieś gry związane z zombie, na pewno wiecie, jak się czułem. Lęk, paraliż - a co gorsza, byłem sam i nikt nie osłaniał moich tyłów. Było tak spokojnie, że napięcie tą sytuacją wzmacniało się z sekundy na sekundę. Jednak jak na zawołanie, usłyszałem… Rozmowę? Nie byłem tego pewien, jednak mój nieźle wyostrzony słuch wychwycił jakiś głos. Bądź głosy. Jeden niski, a drugi zaś dziewczęcy, piskliwy - albo po prostu chłopca przed mutacją. Osoby te nie były zbytnio rozważne, mogłem bez problemu namierzyć ich położenie. Kierując się w ich stronę, czyli nieco w prawo ze swojej pozycji, wprost do przeciwległego budynku, moje serce waliło jak oszalałe. Ciągły stres mnie wykończy. Skradałem się jak najlepiej potrafiłem - w końcu grało się kiedyś w Thief’a albo hm… Assassin’s Creed. Brakowało mi tylko sztyletów, ukrytego ostrza i kaptura z fikuśnie zakończonym czubkiem na kształt orlego dzioba. Rozmowa trwała w najlepsze, kiedy to przemykałem przez ulicę zastawioną porzuconymi samochodami, co ułatwiało mi zadanie. W razie czego, miałem się za czym schować. Ta myśl dodawała mi nieco otuchy. Trzask. Pech chciał, że nadepnąłem prawą stopą na rozwalone szkło. Konwersacja między dwoma postaciami umilkła, a ja tylko mogłem skarcić się wewnętrznie. Poruszenie wewnątrz budynku nie dało mi złudzeń, że nie był to nikt, jak ludzie. Prawdziwi ludzie, zbudowani z normalnych komórek, ciała! Poderwałem się jak dziki, aby wyjść na powitanie moim, być może, nowy towarzyszom. Tak, wiem… Było to dość nieroztropne działanie, no ale co zrobić? Chciałem już wreszcie pogadać z kimś nieco mniej inteligentnym - rzecz jasna, od siebie samego.
-Hej! Zaczekajcie! - krzyknąłem do dwóch postaci, przemykające w budynku do drzwi wyjściowych. Rozejrzałem się szybko, aby znaleźć jakieś przejście na skróty. Całe moje szczęście, że większość szyb była wybita. Wdrapałem się na murek, aby zwinnie przeskoczyć przez ramę okna, które kiedyś tam było. Ze zwinnością godną mnie, czyli praktycznie żadną, upadłem z chrzęstem na podłogę. Uciekinierzy jakoś niespecjalnie przejęli się moim komunikatem, więc nie zatrzymali się nawet na moment. Dogonienie ich nie zajęło mi jakiegoś większego problemu - droga do nich była prosta, bez żadnych przeszkód dogoniłem dziewczynę w wieku około 12 lat oraz starszego mężczyznę. Ileż to on mógł mieć lat… Z 30? Broda jednak dodawała mu tego czegoś. Męskości, czy czegoś tam, co kobiety wręcz uwielbiały. Przynajmniej większość. Nie byli oni do siebie w żaden sposób podobni, choć wyglądali jak rodzina. Córka i ojciec.
Wymienili po sobie spojrzenia, brodaty mężczyzna nadal kurczowo trzymał dłoń na klamce od drzwi ewakuacyjnych. Widać było po nim, że był równie zdziwiony obecnością żywego, jak ja sam. Między nami powstała dziwna konsternacja, wymiana spojrzeń również nieco mnie przytłaczała.
- Kim jesteś i co tutaj robisz? - zapytał Brodacz, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Chyba jednak nie był tym sympatycznym Panem, którego się spodziewałem. Westchnąłem ciężko, krzyżując ramiona na torsie. Obrzuciłem go tylko dość… Smutnym spojrzeniem.
-Uh, myślałem, że nasza znajomość zacznie się nieco przyjemniej. Nazywam się Alex, nazwisko raczej niepotrzebne. Bo i po co? - wyciągnąłem do niego swą przyjazną dłoń, jednak ten mężczyzna nie miał w sobie za grosz empatii. Spojrzał się na mnie jak na skończonego głupka, wycofałem rękę. - Tak szczerze to sam do końca nie wiem, co ja tutaj robię. Badam sytuację. Od kilku dni nie mam kontaktu z nikim innym, jak ze samym sobą, wiesz? Spodziewałem się, że wykażesz bardziej przyjacielską postawę do swojego pobratymca. - targały mną emocje, więc w tym momencie jęzor latał mi jak długi, wreszcie mogłem się wygadać. Ton głosu wydobywającego się z moich ust był w miarę łagodny, toteż mój przekaz powinien zostać odebrany za pozytywny a przede wszystkim, nieagresywny. Zlustrowałem jeszcze raz wyżej wspomnianego mężczyznę od stóp do głów, jednak bardzo sekretnie. Gdybym robił to nieostrożnie, wyglądałoby to co najmniej idiotycznie. Tym razem, przyuważyłem niestarannie przyszyty czerwony znaczek w formie iksa, oraz zlepku jakiś liter, wyglądało to jak słowo - zresztą, bardzo mi znane. Rebelia. Zaraz, ej. Rebelia czego? Co to za znak? Wewnątrz mojej mózgownicy krążyło mnóstwo pytań na raz… Jedno, według mnie najważniejsze odnosiło się do samego symbolu jak i tajemniczego wyrazu na oznakowaniu mężczyzny. Jego głos wyrwał mnie z czarnej dziury myśli, która tak bardzo wciągała mnie w swój wir.
-Wybacz… Po prostu nieźle się wystraszyłem. Nazywam się Blake, a to moja kompanka - tu przerwał na moment, aby przenieść swój wzrok na szatynkę - Annie. Miło mi widzieć jakąś nową twarz w tym całym bagnie…

-Od razu lepiej! - odpowiedziałem zaraz, wyraźnie uradowany lekko spóźnioną reakcję brodacza - Nie wyglądacie na takie osoby, które jakoś szczególnie cierpią w ten post-apokaliptyczny dzień. Zastanawiało mnie jednak to, co tutaj robicie, w tym wielkim, opustoszałym biurowcu.

-Szukaliśmy jakichkolwiek rzeczy, które mogą się przydać innym osobom w potrzebie. No nie wiem, nożyczki, ostre narzędzia… Jednak problem jest taki, że w większości pozostałościach po instytucjach znajdujemy same urządzenia elektroniczne. Wszystko super i świetnie, ale po co nam to? Prądu nie ma, a nawet jeśli - maszyny nas znajdą, znajdą nasze położenie i… Eksterminują, tak samo jak naszych poprzedników.

-Zaraz… Jakich nas? Czy ja o czymś nie wiem? - rzecz jasna chodziło mi o jego naszywkę. Zdawałem sobie sprawę, że może chodzić tu o jakąś organizację, o której nie miałem bladego pojęcia. Do czasu. Uniosłem lekko swą prawą brew, aby wyglądać na jak najbardziej dociekliwą osobę. Ponoć rozmowa werbalna sprawdza się w jakiś 50% przypadkach… Warto by było sprawdzić. Obserwowałem Blake’a, jego mimikę - przedstawiała jedne, wielkie zakłopotanie. Aż w końcu ciężko westchnął, krótko odpowiadając:
- Nas. Grupa osób, społeczność. Pomagamy sobie nawzajem w przeżyciu. Jesteśmy takim swoistym Ruchem Oporu. Nie wiem, czy mogę opowiedzieć Ci wszystko… Lepiej by było, gdybym zabrał Cię w podziemia, a Robert opowiedziałby to, co uważa za słuszne.

- Serio mnie tam zabierzesz?

-Mhm.

-Ruszajmy.


***


Dziękuję za wytrwałość, że dotarliście aż do końca nowego rozdziału. c: Co siedem bądź pięć dni będzie pojawiać się nowiutki rozdział, tak więc - stay tuned!

niedziela, 27 września 2015

Rozdział 1


Rozdział 1     

Zawsze mi powtarzano, że mogę zostać kim chcę... Zostałem skazańcem swojego losu.


Cud pomyśleć, że normalność dnia codziennego zachowała się jakieś piętnaście minut przed tym wszystkim. A przed czym? Przed wydarzeniem, które odmieniło moje życie - zaraz, nie tylko moje, ale też osób, które w jakiś sposób przeżyły atak maszyn. Jakich maszyn, zapytacie? Przecież mamy rok 2025, tutaj wszystko jest możliwe. Od dziecka marzyłem o latających samochodach, robotach pomagających przy pracach domowych bądź edukacji. Nie musiałem wcale długo czekać. Jakby za pomocą pstryknięcia palca, cuda techniki pojawiły się od tak. Każdy był zachwycony - pierwsze osoby zakupiły T-200, najnowszy a zarazem pierwszy model humanoidalnych form zbudowanych z metalu. To właśnie przez nie żyję teraz w zniszczonym świecie, starając się przeżyć jakieś pięć minut bez patrolu na ogonie.
Doskonale pamiętam ten dzień. Wszystko wyglądało zwyczajnie, nikt nie zdawał sobie sprawy przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Wiecie, co jest najgorsze? Miałem wtedy urodziny, dokładnie trzeciego marca. W moim mieszkaniu było gwarno i wesoło. Już nie mogłem się doczekać, aż dostanę prezent na swoje dziewiętnaste urodziny - motocykl, którego wyczekiwałem z upragnieniem od swojej osiemnastki. Moja mama, Elizabeth właśnie miała przystąpić do krojenia ciasta, jednak jej uwagę odwróciło coś zdecydowanie ciekawszego, mianowicie jasną smugę za oknem, która jakby rozpołowiła niebo. Podążyłem wzrokiem za spojrzeniem swojej rodzicielki. Pierwsze, co przemknęło mi przez myśl, to jakiś wypadek lotniczy, czy coś w tym stylu - jednak grubo się myliłem. Skupiona linia światła wydobywała się wprost z rozbudowanego Centrum - to właśnie tam wszystkie T-200 jak i coraz to nowsze modele posiadały komputer główny. W końcu ktoś musiał nieco kontrolować wydajność wynalazku, aby w razie awarii bądź innych usterek wyłączyć system robota. Spojrzenia moich rodziców jak i moich znajomych, których pamiętam teraz jak przez mgłę, nadal skierowane były w stronę wcześniej wspomnianego zjawiska. Jednak mój wzrok wychwycił coś zdecydowanie ciekawszego. Maszyny, jakby same z własnej woli zaczęły zachowywać się nieco inaczej, niż dotychczas. Ich właściciele wyglądali na nieco zmieszanych bądź przerażonych - nie wiedzieli, o co kompletnie chodziło. Od kiedy T-200 grozi domownikom miotaczem ognia, którego używał wcześniej do podgrzania, dajmy na przykład, zupy.
- Chyba powinniśmy się stąd zbierać. - rzuciłem na szybko do zebranych, obserwując poczynania humanoidalnych form - Nie wygląda mi to na jakiś żart, wiecie? Kiedyś grałem w taką grę, normalnie scenariusz kropka w kropkę.
Nie dało się ukryć, iż uwielbiałem swego czasu grać w gry. Byłem takim typowym no-life'em, jednak z umiarem, ale nie powiem, że to całe granie mi się w ogóle nie przydało - wręcz przeciwnie, w niektórych sytuacjach wiedziałem jak się zachować.
Kiedy to moja mama chciała coś odpowiedzieć, cokolwiek, było już nieco za późno. Drzwi od mieszkania otworzyły się z trzaskiem, obijając sąsiednią ścianę mosiężną klamką. Nie było złudzeń, że to właśnie nikt inny, jak nieproszeni goście w formie zbuntowanych maszyn. Ojciec, siostra, kumple i oczywiście z mamą, z paniką rozbiegli się po moim domku, kiedy tylko zdali sobie sprawę, o co chodzi.
-Jake, tutaj! - krzyknął jeden z nich, nawołując kolegę do siebie, bo stwierdził, że tutaj ma całkiem niezłą kryjówkę. Pech chciał, iż w ten oto niefajny sposób wydał swoje położenie. Maszyny raz dwa zajęły się swoją ofiarą. Zabijały bez skrupułów, a ja... W sumie nie miałem co ze sobą zrobić. Nie wiedziałem, czy ratować siebie, czy rodzinę. Rzuciłem się po kluczyki od swojego prezentu, a z tego co zapamiętałem, leżały w kuchni. Wszystko wydawało się nader proste - obejść roboty, które znęcały się nad wrzeszczącym Jayce'em i uciec jak najdalej od tego miejsca. Jednak jak zwykle coś musiało mi nie wyjść - jeden z oprawców zwrócił na mnie uwagę i swym robotycznym, nieco powolnym krokiem skierował się wprost na mnie. Cholera, akurat teraz... pomyślałem. Bez namysłu chwyciłem patelnię w swoje dłonie, uprzednio chowając kluczyki do tylnej kieszeni. Co sekundę, jego cel był coraz bliżej - aż w końcu nadszedł idealny moment do wyprowadzenia ataku. Brzdęk patelni, która uderzyła naszego wroga prosto w łeb rozeszła się po całym pomieszczeniu, jak nie mieszkaniu. Zdawałem sobie sprawę, że takie działanie może nic mi nie dać, jednak zdziwiłem się. Robot runął na podłogę, jednak jak wskazywała jego kontrolka zasilania na jego piersi, nadal pozostawała podświetlona na zielono. Nie myśląc dłużej nad zaistniałą sytuacją, wybiegłem wprost do swojego garażu. Ignorowałem rozmowy maszyn, było to całkiem przerażające. Wolałem tego nie słuchać, żeby nie stracić swojej odwagi najwyraźniej spowodowanej sporą dawką adrenaliny. Po pięciu bądź sześciu minutach nie było już po mnie śladu, a pojazd, na którym się poruszałem wydawał całkiem miły dla ucha pomruk, który wzmagał się na każdej prostej drodze bez samochodów kiedy to nieco przyspieszałem. Nie wiedziałem, dokąd jadę, byle z daleka od mojego miejsca zamieszkania, gdzie zostawiłem swoich kumpli i rodzinę na pastwę losu.

Nazywam się Alex Charms, a oto moja historia.

***